Myślałam z początku, że to jakaś straszliwa roślina inwazyjna pochodzaca na ten przykład z Japonii, która za chwilkę zarośnie całą Pennsylwanię i zaatakuje stany ościenne. A tu się okazuje,że to zielsko rodzime, znane już starożytnym Indianom. Po polsku szkarłatka. W mowie potocznej amerykańskiej- pokeberry. Cała roślina jest dość silnie trujaca, zwłaszcza nasionka. Młode jednakowoż pędy można wczesną wiosną spożywać w charakterze szparagów.
Wybrałam się z Drogą Córką na te szkarłatkowe jagody i przyrządziłam z nich bardzo złowrogo wyglądający dekokt. Jednakże bez żadnych zbrodniczych zamiarów, a wręcz przeciwnie!
Te wszystkie krzaki to szkarłatka. Wycinają ją co roku, a ona i tak odrasta.
Rośnie szybko i ma grube, gąbczaste łodygi w kolorze rabarbaru albo i buraków.
Pod takim krzakiem-jak w dżungli!!
Kwiatki i owoce w różnych fazach rozwoju:
Apetyczne, nieprawdaż? Ale tak naprawdę BE!!! ( Choć Indianie preparowali z nich leki na kaszel, gardło i rozmaite wysypki)
O, a takie ma się łąpy po zbiorach:
Phytolakkę wrzuciłąm do gara pełnego octu i poddałąm obróbce cieplnej:
Miałam taką nieciekawie kremową wełnę:
Wrzuciłam ją do gara z goracym bezcukrowym kompocikiem z phytolakki i tam przetrzymałam aż do rana.
Rano przecedziłam na sicie jak spagetti, dokładnie wypłukałam w zimnej wodzie i wysuszyłam na świeżym powietrzu:
O, i proszę jaki ładny gotowy produkcik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz