Na szydełko nie ma czasu, albowiem włączyłam się w szeregi klasy pracujacej. Fizycznie na dodatek, i za stanową płacę minimalną!
Pakuję klientom siaty w supermarkecie oraz pilnuję porządku na parkingu i przyprowadzam do sklepu zakupowe wózki. Praca to nieskomplikowana, niezbyt ciężka i całkowicie niestresująca.
No, może nie całkowicie. Raz zapakowałam klientce gruszki. Machnęłam siatką, ażeby zręcznie umieścić ją w wózku-a tam-dziura na pięść! Gruchy wystrzeliły jak z procy, dobrze, że nie klientce w łeb!!
Za oknem leje i leje. A w niedzielę było jeszcze babie lato. Liście pospadały i wiatr je wywiał, ale słonko przygrzewało pięknie przez cały dzień. Młodzież pojechała sobie z górki na pazurki na rowerach a my stare pierniki dalejże do wioseł.
Mamy bowiem nową jednostkę pływającą! Dmuchana deska SUP, na której się stoi i wiosłuje, jako ten gondolier w Wenecji.
Tu, dwa tygodnie wcześniej, nie stoję, albowiem wieje wiatr i zaburza moje poczucie równowagi. Nie mam również portek z neoprenu, wskutek czego marznie mi zadek.
A tu już stoję i cykam foty na prawo i lewo. To co widać, to oczywiście przód deski.
Jelenie u wodopoju, niestety, uciekły.
Czapla odfrunęła.
Ale za to selfi sobie zrobiłam! I nawet nie widać jaki mam czerwony nochal od
zimna i słońca!
Słońce świeci a woda jest spokojna, prawie jak lustro. W krzakach kryją się nieliczni wędkarze, ale nie ma co do nich podpływać i straszyć im ryb.
Udało się nie wpaść do wody. Chętnie sobie zresztą powpadam, ale w maju a nie w listopadzie!